W Starym Kinie - o dwóch takich, co w jednym stali domu

Stare dla wielu oznacza takie, które trzeba wymienić na nowe. (Bo pewnie zepsute). Na pewno? Odkąd pierwszy raz przeczytałam „Pawła i Gawła” na lekcji polskiego w podstawówce,  podstawa programowa zdążyła zmienić się parokrotnie, ale ufam, że ferajna młodsza nieco od tych, co szkołę już skończyć zdążyli, wciąż ma możliwość zapoznawania się z wierszem hrabiego Fredry. Zresztą,  nie tylko uczniowie powinni docenić walory tekstu, choć motyw sąsiadów, i to skontrastowanych, wydaję się idealny na… maturę? A może komedię romantyczną?

„W jednym stali domu”

Mieczysław Krawicz (reżyser, rzecz jasna) wybrał tę drugą opcję, i 15 września 1938 roku widzowie poznali  historię Pawła Gawlickiego (Eugeniusz Bodo) i Gawła Pawlickiego (Adolf Dymsza). Paweł spokojny, nie wadził nikomu, za to prowadził sklep z odbiornikami radiowymi i sam skonstruował taki, co to zgrabny był i na baterię (biorąc pod uwagę technikę tamtych lat – nowatorskie cudo!). Gaweł najdzikszych swawoli co prawda nie urządzał, ale żelazka sprzedawał i, skoro wolnoć, Tomku, w swoim domku,  prąd sąsiadowi odłączał i głupie kawały robił, a to raczej Pawła nie kontentowało. Obaj panowie wybrali się pewnego razu do stolicy. Jadąc pociągiem, spotkali panienkę Violettę (Helena Grossówna), która cudownym dzieckiem była i dawała genialne wiolinistyczne koncerty. W samej zaś Warszawie na drodze Pawła Gawlickiego pojawiła się dziewczyna, którą szybko obdarzył (odwzajemnionym zresztą) uczuciem. Seria kolejnych, z pozoru niezbyt fortunnych zdarzeń sprawiła, że losy bohatera oraz jednej z panien splotły się.

„Aaa, aaa, były sobie kotki dwa”

Przypuszczalnie niewielu zdaje sobie sprawę, jak bardzo ten film ważny jest dla współczesnej nam kultury popularnej. Że parafrazuje wiersz Fredry, to oczywiste. Ale, co więcej, właśnie z „Pawła i Gawła” pochodzi słynna kołysanka „W górze tyle gwiazd”, coverowana na niemal każdej płycie z piosenkami dla dzieci, nucona maluchom przez znużone mamy. Scenę, w której została ona zaśpiewana, wykorzystano w serialu o Eugeniuszu Bodo (to zresztą dzięki niemu trafiłam na trop tego tekstu kultury). https://www.youtube.com/watch?v=EXy5KURe52c   Film, co istotne i niby logiczne, choć dla współczesnych niekoniecznie intuicyjne, jest czarno-biały. To jednak zdecydowanie dodaje mu uroku i przenosi w klimat czasów, w których pochodzi. Muzyka Henryka Warsa wpada w ucho, już na sam dźwięk skrzypiec odgrywających główny temat można odpłynąć w sferę marzeń, a od wygrywanych przez Cygan skocznych piosenek nogi same rwą się do tańca….

Dla kogo?

Dla wielkich kinomanów, którzy jakimś cudem jeszcze nie wpadli na trop tego cuda i dla niedzielnych telewidzów. Dla poszukujących katharsis, które daje sercu komedia romantyczna, i dla szukających chwili rozrywki. Dla fascynatów dwudziestolecia (autentyczne stroje, ach te stroje!) i dla aepokowych. Dla zaciekawionych historią języka polskiego (aktorzy używają nieobecnego we współczesnej polszczyźnie przedniojęzykowo-zębowego „ł”) i dla tych, którzy się nią kompletnie nie przejmują. Dla niecierpliwych, bo film trwa nieco ponad godzinę, i dla ludzi o anielskiej cierpliwości. Dla melomanów. Dla młodych ciałem i duchem. Dla… Tu chyba pozostaje dodać sztampowe „i nie tylko”.

Powiązane artykuły

HTML Button Generator